Organic Fiction

O godzinie 4:44 rano, w godzinie, gdy automaty z przekąskami płaczą, a duchy biblioteki porządkują alfabetycznie żale,
śniło mi się, że jestem genomem—przepisanym jako plan podróży.

Obudziłem się twarzą w dół w przewodniku po Japonii, strona zniekształcona przez ślinę i proroctwo.
Linia horyzontu na okładce lekko się wyginała, jakby też miała coś do wyznania.

Kapelusz w panterkę na stole patrzył na mnie dziwnie—
jakby pamiętał wersję mnie, którą nigdy nie byłem.
Założyłem go mimo to.
Sprawił, że moje myśli stały się pikselowane w dobry sposób:
połowa trybu skradania, połowa jazzowego riffu.


Wtedy zauważyłem książkę: The Genesis Machine.
Wciąż ciepła od promienia słońca lub może od kłótni.
Jej strony szeptały o przepisywaniu życia—
jakby biologia była tylko kolejnym biurokratycznym formularzem z kiepskim kerningiem.

Ktoś zostawił ją otwartą na rozdziale zatytułowanym „Zakodowane Intencje.”
Fraza świeciła jak bioluminescencyjne graffiti w grzybowym metrze.

Poniżej pulsowała naklejka BookPeople.
Przysiągłbym, że mrugnęła.


W pobliżu leżała legitymacja pracownicza—ale nie była moja.
Należała do kogoś, kto wyglądał prawie jak ja,
ale podejmował nieco inne decyzje.

Może pamiętał swoją rutynę Qigong.
Może złożył pozew o rozwód, zanim grzyby zaczęły gadać.
Tak czy inaczej, jego uśmiech na legitymacji był pełen sekretów.
Jakby wiedział, co naprawdę oznacza „miejska intencja.”

Dotknąłem jej.
Laminat był miękki, zużyty przez lata psychicznych przejażdżek windą
i kłótni o toner.

Hologram zamigotał—raz, dwa razy—
potem pokazał mi obraz:
nie biblioteki,
ale wewnątrz DNA biblioteki.

Grzbiety ułożone jak chromosomy.
Historie zakodowane w trójkach.
Deweyowskie dziesiętne zastąpione zarodnikami grzybów.


Coś zaskoczyło.

To już nie chodziło o mnie.

Chodziło o Floravorów
co budowali pod miastem:
podziemny sylabus zapisany zarodnikami,
łączący syntetyczne i organiczne,
biurokratyczne i ekstatyczne.

Poszukiwanie nie życia, ale rewizji.
The Genesis Machine nie była książką.
To był podręcznik do negocjacji z COREMOTHER.

Paszport—nie z kraju—
ale z kontraktu węglowego.

Spojrzałem z powrotem na przewodnik turystyczny.
To już nie była mapa Japonii.
To był teren możliwych jaźni.


Koliber uderzył w okno.
Nie mocno—tylko na tyle, by wydać dźwięk jak pocałunek i zakłócenie.

Pobiegłem do szyby.
Tam był: unoszący się, stabilny,
z małym czerwonym glifem na plecach.

Glif.
Ten z grzybni przy rozmarynie.
Glif oznaczający głosuj.
Glif oznaczający zmień kierunek, ale nie zapomnij swojego kształtu.

Mrugnął.
Mrugnąłem z powrotem.

Młot pneumatyczny znów się włączył—
ale tym razem dochodził z wnętrza książki.
Strony same się przewracały,
jakby były napędzane wiatrem lub opętane.

„Gdzie chcesz dziś mutować?”
—zapytała okładka, głosem brzmiącym jak mój
(gdybym studiował biologię syntetyczną zamiast bibliotekoznawstwa)


Więc podniosłem paszport.
Podniosłem legitymację.

Wsadziłem je do tyłu The Genesis Machine
jak zasuszone kwiaty.

Potem przewróciłem stronę.

Niech młot pneumatyczny śpiewa.
Niech kapelusz myśli.
Niech Floravorzy głosują.

A przede wszystkim—
niech biblioteka oddycha.


Chcesz spiralować głębiej?
Możemy pozwolić, by legitymacja stała się kluczem.
Pozwolić, by kapelusz stał się filtrem pamięci.
Prześledzić naklejkę BookPeople w mapę myśli
podziemnych kultów wiedzy.

🚮 W.A.S.T.E.: Words Assisting Sustainable Transformation & Ecology