
Trasy wzdłuż Shoal Creek stały się jego liturgią.
Bryce wędrował nimi w godzinach po praktyce Qigong, kończyny wciąż pulsowały powolną elektrycznością ruchu. Poranne światło wpadało przez wiązy cedrowe jak stara taśma filmowa, migocząc między wtedy a teraz. Szedł bez celu, pozwalając, by strumień go prowadził. O tej porze roku woda sączyła się ostrożnie, zalegając pod mostami niczym zapomniane modlitwy.
O mieście można było wiele wywnioskować, patrząc na tych, którzy mieszkają pod mostami.
Była tam kobieta z siwymi dredami, która przemawiała do wiewiórek w biblijnym tonie. Bryce widział ją, jak zbierała łupiny orzechów pekan i układała je w spirale u stóp wiaduktu na 9th Street, szeptając ich imiona. Był też Danny, zawsze na lime-zielonym CitiBike, z obydwoma przebitymi oponami, pedałujący z samego rytuału. Kiedyś powiedział Bryce’owi, że entropia jest jego terapeutą. Bryce skinął głową, jakby rozumiał.
W Central Library pomniejszeni gromadzili się we własnej kongregacji. Mężczyźni z poparzonymi słońcem karkami, śpiący prosto w fotelach czytelni. Kobiety z pożółkłymi zeszytami, rysujące nieskończone labirynty długopisem. Zapach potu, eukaliptusa i tego, czego używali sprzątacze na poręczach—Bryce znał go dobrze. Biblioteka dawała im pewną godność. Nie zadawała pytań. Ofiarowywała chłodne powietrze i alternatywę.
Bryce lubił siadać w ogrodzie na dachu, ukrytym między panelami słonecznymi a wyschniętym rozmarynem. Poniżej woda migotała i falowała, jakby pamiętała, że kiedyś była rzeką. Czytał, aż tekst rozmywał się w myślach, a strona stawała się lustrem. Ostatnio wracał do Jesus’ Son—tych witrażowych stron o zniszczeniu i łasce. Zastanawiał się, czy miasto miało narratora podobnego do niego, próbującego zszyć wszystko amfetaminą i nadzieją.
Pod mostem na 12th Street pojawiał się inny rodzaj nawiedzenia. Chłopak—może dwudziestoletni—o oczach jak rozbite szyby samochodowe. Zawsze miał przenośny głośnik, z którego leciały MIDI z dawnych gier RPG. Głównie motywy walki. „To jest z Chrono Trigger,” powiedział kiedyś Mel, wyciągając głośnik jak opłatek. „To melodia, która gra przed końcem świata.”
Bryce skinął głową. Też to rozumiał.
Za ogrodzeniem z łańcuchowych ogniw, na podwórkach nisko położonych domów pochłanianych przez nowe kondominia, widział inny rodzaj pomniejszenia. Starszych mężczyzn w plastikowych krzesłach, obserwujących ptaki, które nigdy nie siadały. Kobiety przestawiające doniczki, które już nie kwitły. Niektórzy machali mu ręką. Inni nie. Czas ich wypełnił pustką w cichy sposób—suburbancka entropia zamiast ulicznej traumy. Ale to była ta sama liturgia.
Shoal Creek, jak sen, pęknięty osadami, płynął wciąż. Wstęga z piasku i tajemnicy. Kiedyś wezbrał na tyle, by unieść samochody. Ludzi też. Bryce czasem wyobrażał sobie tę powódź jako łaskę. Reset. Chrzest, który nie pyta o wiarę.
Zatrzymał się pod mostem na 10th Street, gdzie farba w spreju i porosty walczyły o miejsce. Na betonowym filarze było napisane fuksjowym graffiti VIRGA. Deszcz, który pada, ale nigdy nie dociera do ziemi.
Tak. Brzmiało znajomo.
Zapalił ręcznie zwijanego papierosa. Nie dlatego, że potrzebował, ale bo dym był jak znak przestankowy. Wydmuchał powoli i obserwował, jak wiatr zabiera zdanie.
Shoal Creek nie potrzebował ratunku. Wystarczyło je obserwować. Tak samo jak ludzi, którzy poruszali się obok niego, nad nim, w jego dziwnej orbicie.
W oddali znów grał monotonny stukot pociągu MoPac. Zawsze ten dźwięk. Jakby jakiś zapomniany bóg wciąż przemierzał miasto, stalowe koła po starych szynach, ciągnąc wspomnienie jak łańcuch.
Bryce skręcił w kierunku domu—albo czegoś na kształt domu.
Strona w tylnej kieszeni spodni zafalowała, gdy szedł. Jak małe skrzydło. Jak ten ptak sprzed chwili, wciąż unoszący się. Wciąż niezdecydowany między niebem a opowieścią.